Są tacy, którzy uciekają od cierpienia miłości. Kochali, zawiedli się
i nie chcą już nikogo kochać, nikomu służyć, nikomu pomagać. Taka samotność
jest straszna, bo człowiek uciekając od miłości, ucieka
od samego życia. Zamyka się w sobie. – Jan Twardowski
Było zimno, cholernie zimno. Od desek
ławki bolało mnie całe ciało. Co jakiś czas na mojej twarzy czułem zimne krople
deszczu, no cóż w końcu byłem w londyńskim parku, a nie na jakiejś Saharze,
gdzie prawie w ogóle nie ma deszczu. Z bólem w plecach przewróciłem się na
drugi bok, czułem się potwornie. Nie dość, że nie miałem gdzie mieszkać to jeszcze
byłem potwornie zmęczony, spałem chyba niecałą godzinę. Czułem się jak śmieć. Bo
w końcu byłem śmieciem. Zamknąłem oczy z nadzieją, że uda mi się zasnąć,
niestety mimo zmęczenia błogi sen nie przychodził. Z rezygnacją podniosłem się
do pozycji siedzącej i rozejrzałem się dookoła. Było ciemno, lecz po pewnym czasie moje oczy
przyzwyczaiły się do tego. Byłem w parku na swojej ulubionej ławeczce, to było
jedyne miejsce w którym czułem się DOŚĆ dobrze. Nic się nie działo, panowała
kompletna cisza, co jakiś czas zimny wiaterek poruszał konarami drzew. Podwinąłem
nogi pod brodę i westchnąłem. Zniszczyłem swoje życie, zniszczyłem życie Kate i
innym pewnie też. Przegrałem swoje życie, sam doprowadziłem siebie do stanu w
którym jestem, to moja wina. Mam poczucie samotności i tej okropnej
bezsilności, nie wiem co teraz zrobić, czuję pustkę. Byłem, jestem i będę
idiotą. Taka prawda.
Zaczęło się przejaśniać, a ja dalej nie
mogłem zasnąć, dalej zastanawiałem się nad sensem życia i nad tym co mam zrobić
i co wymyśliłem? Nic kompletnie nic. Zrezygnowany schowałem twarz między
kolanami, które miałem dalej podwinięte pod brodę. Poczułem na policzkach łzy,
ale to nie były ciepłe łzy, to były lodowate łzy. Doprowadzałem siebie do coraz
gorszego stanu. Byłem zmarznięty, głodny, wszystko mnie bolało, moja psychika
była w tragicznym stanie i miałem wrażenie, że ktoś mi wbija sztylet w płuca. No
tak od wczorajszego popołudnia, kiedy opuściłem dom w ogóle nie paliłem. Czułem…
tak właściwie to sam nie wiedziałem co się ze mną dzieje, nie potrafiłem
zapanować nad własnym ciałem.
Nawet nie zauważyłem jak ludzie zaczęli
chodzić po parku, a to uśmiechnięte dzieciaki, a to seniorzy chodzący z kijkami
i młodzież spiesząca się do szkoły. Właśnie szkoła, nie pójdę tam dzisiaj, nie
pójdę jutro, nie pójdę już nigdy, rzucam budę, nie mam wyjścia. Dlaczego? Bo nie
mam kasy, żeby kupić książki, bo starzy już do domu mnie nie wpuszczą. Trzeba
by było też zapłacić za szkołę, bo jak do tej pory chodziłem do prywatnej.
Co robiłem cały Boży dzień? Nie, nie
siedziałem ciągle na ławce bezczynnie. Gdzieś w południe zabrałem swoje cztery
litery i wolnym krokiem skierowałem się do wyjścia z parku, poszedłem do
siostry na cmentarz. Kiedy tylko tam dotarłem, nogi się pode mną ugięły więc
usiadłem obok jej grobu podpierając się plecami o sąsiedni nagrobek, tak samo
jak tego pamiętnego dnia w dzień jej pogrzebu. Mimo, że było straszne zimno ciągnęło
od ziemi to i tak było… dobrze… nie przeszkadzało mi to, że było cholernie
niewygodnie. Poczułem się tak jakoś …. Lekko… to może dziwne, ale właśnie tak
się czułem. Podniosłem głowę i wciągnąłem głęboko powietrze. Było tak jakby
lepiej niż rano, niż na pogrzebie. Tak, mimo, że za nią tęskniłem to tutaj
czułem się trochę pewniej. Tutaj nie uważałem siebie za śmiecia.
- Jak tam siostrzyczko? Tęsknię za tobą –
pewnie bierny słuchacz pomyślałby, że rozmawiam z samym sobą, ale to nie była
prawda. Kierowałem swoje słowa do Kate, mimo że nie żyła, ja wiedziałem że była
tutaj przy mnie nie ciałem a duchem. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że przebaczyła
mi wszystkie moja błędy, że teraz jest tu ze mną i że uśmiecha się do mnie,
stara się mnie pocieszyć. – Chciałbym cię zobaczyć, usłyszeć, wiem, że to
niemożliwe więc powinno ni wystarczyć to, że gdzieś tu jesteś – uśmiechnąłem się
smutno.
Przez bardzo krótką chwilę wydawało mi się,
że słyszę jak ona mnie woła, dlatego rozejrzałem się, moje serce natychmiast
przyśpieszyło podniecone, ale po chwili dotarło do mnie, że nikogo żyjącego tu
nie ma oprócz mnie.
- Nie wiem co zrobię ze swoim życiem, a ty
masz jakiś pomysł? – nie otrzymałem odpowiedzi, w sumie to nawet nie wierzyłem,
że ją otrzymam – Postaram się być lepszy – znów zapadła absolutna cisza. Było mi
coraz zimniej, aż drżałem, więc podniosłem się z ziemi i spojrzałem po raz
ostatni na grób z czarnego granitu.
- Kocham cię – szepnąłem i odszedłem.
Wróciłem do swojego ‘nowego domu’ czyli do
ławeczki w parku. Jednak ku mojemu zaskoczeniu nie była pusta, ktoś na niej
siedział, niezadowolony podszedłem bliżej, tym kimś okazał się mój przyjaciel
Mike.
- Alan! Chłopie już się bałem, że sobie coś
zrobiłeś – odetchnął widząc mnie całego i zdrowego – I jak tam sobie radzisz?
- Nie za dobrze – usiadłem obok niego ma ławce
– Nie mam domu, siostry i z czego dalej żyć – powiedziałem wpatrując się
uparcie w jakiś daleki punkt.
- Jak to nie masz gdzie mieszkać? Wyrzucili cię?!
– pokiwałem w odpowiedzi głową – Wziąłbym cię do siebie, ale mam…
- Wiem, że masz własne problemy, nie musisz mi
pomagać, to ja zrujnowałem sobie zycie i to ja muszę sobie z tym poradzić sam –
podkreśliłem ostatnie słowo. nie chciałem być dla niego problemem.
- Skoro nie chcesz mojej pomocy to nie. Ale kanapkę,
którą ci przyniosłem masz zjeść – podał mi jakieś zwiniątko, a w moim brzuchu
głośno zaburczało.
- Dzięki – otworzyłem opakowanie i od razu
zacząłem jeść ze smakiem – A ty jak sobie radzisz? – spytałem patrząc na niego
wyczekująco.
- Też kiepsko. Nie mogę pogodzić się z jej
śmiercią, ja ją… kochałem i nadal kocham – posmutniał.
- Wiem, że ją kochasz, nie martw się myślę, że
w końcu będzie lepiej – poklepałem go po plecach, sam nie wierzyłem w to co
powiedziałem, no ale jakoś musiałem go pocieszyć.
- Mam nadzieję – westchnął – Amanda cię
dzisiaj szukała w szkole – dodał od niechcenia.
- Co ? Ale po co? – byłem lekko zaskoczony,
ale na sam dźwięk jej imienia zrobiło mi się cieplej na sercu.
- Chciała porozmawiać, ale nie powiedziała mi
o czym. Z tego co wiem u niej też nie jest za dobrze. Podobno jej rodzice mieli
wypadek, ktoś przeciął jakieś kable od hamulców – kiedy to usłyszałem
wiedziałem już kto jest temu winny.
- W jakim są stanie? – byłem zmartwiony.
- Nijakim – powiedział krótko, a ja spojrzałem
na niego pytająco.
- Czyli jakim?
- Oni nie przeżyli – przełknął ślinę Mike. Jego
słowa sprawiły, że poczułem się winny śmierci dwóch kolejnych osób. Już nie
czułem tej lekkości co wcześniej, czułem się tak jak wczoraj, przedwczoraj i
jak w dniu pogrzebu, czyli koszmarnie.
- Czy myślisz, że to zrobił…? – nie dokończył
mój kumpel.
- Tak, to on ich zabił – potwierdziłem jego
przypuszczenia.